Startup Weekendy promują przekonanie ze potrzeba 3 osób do stworzenia idealnego zespołu dla nowo tworzonego przedsięwzięcia – hakera, designera i marketingowca. Odkładając na bok rozwinięcie tych ról, taki podział kompetencji i obowiązków intuicyjnie wydaje się być sensowny. Niestety z moich obserwacji wynika że taki zespół nie sprawdza się u nas w kraju tak dobrze jak po drugiej stronie Atlantyku. Nie jest to jednak związane w żadnym stopniu z brakiem kompetencji ale z ludzkimi problemami.
W zdecydowanej większości kilku osobowe zespoły zawiązują się na zasadzie ustnych dżentelmeńskich umów. Świadomość rozwiązań prawnych w Polsce jest niska. Zakładanie spółki z.o.o. jest kosztowne zaś list intencyjny, który jest wykorzystywany w USA, nie ma mocy by cokolwiek nakazać cofounderowi. W takiej sytuacji członkowie zespołu muszą mieć bardzo dużo dobrej wiary bo prócz przekonania że „wszystko będzie przepięknie” i „ufamy sobie” nie mają za dużo zabezpieczeń.
Zakładam że chłopaki (bądź dziewczyny) pracują weekendami u jednego z członków ekipy i zajmują się przekonywaniem samych siebie że robią postępy. Ważnym czynnikiem który oddala problemy wewnątrz zespołu jest wyraźny podział ról poszczególnych członków zespołu, by nie podlegało dyskusji że np; Marek zajmuje się marketingiem. Wtedy oddala się sytuacja przy której jakiś członek zespołu sprawdza dokonania innego i odkrywa że nic nie zostało zrobione…
Wszystko działa szybciej i sprawniej niż w jednoosobowym projekcie z powodu korzyści skali bądź czasem nawet synergii. Jest tak do czasu gdy projekt wyraźnie i mierzalnie rozwija się i nie chodzi mi tu bynajmniej o sprawianie takiego wrażenie w mediach.
Gdy jednak zaczynają się piętrzyć trudności bądź mija kilka miesięcy bez wyraźnego postępu lub sukcesu zespół staje się problemem samym w sobie.
Brak zaangażowania, unikanie kontaktu, wzajemne obwinianie się, zrzucanie odpowiedzialności czy podkładanie przysłowiowych świń są tylko ułamkiem co może zrobić cofounder.
W większości przypadków po takich konfliktach zespół rozpada się a projekt zostaje opuszczony. Co najgorsze nie ma zbyt dużo możliwości jak zabezpieczyć się przed takim scenariuszem a najczęściej jedyną karą jest zła prasa w startupowej branży. Oczywiście ta kara nie jest w żaden sposób adekwatna do sytuacji w jakiej znalazła się reszta zespołu.
Tutaj wyjątkiem są zespoły którym udaje się zdobyć inwestycję na tyle wcześnie by te dżentelmeńskie umowy jeszcze nie „puściły” a inwestor pełni wtedy rolę mediatora podczas tworzenia spółki.
Wyżej wymieniony pesymistyczny scenariusz nie dotyczy solo founderów.
Z moich obserwacji, po kilkudziesięciu miesiącach w światku startupów w Warszawie, o dziwo największą szansę na sukces mają pojedyńcze osoby które są w stanie zmotywować się i zbudować pierwszą wersję swojego produktu bez pomocy jakiegokolwiek innego foundera. Trudność pracy w takim projekcie nie leży na komunikacji i umiejętności pracy zespołowej lecz w motywacji oraz pasji dla problemu. Nawet jeśli zabiera im to więcej czasu i sił, a przez to nie są tacy efektywni jak gdyby mogli być delegując cześć obowiązków, mają zdecydowaną przewagę konkurencyjną – brak problematycznej kwestii podziału „udziałów oraz obowiązków”.
Solo projekty upadają bez kłótni oraz takiego natężenia negatywnych emocji jak w wypadku rozpadu zespołu. W wypadku samodzielnego sukcesu możliwości dotyczące decydowania o przyszłości projektu są jednak o niebo większe.
Więcej potu, większa nagroda.
Wnioski są bardzo proste jeśli możesz sam coś dostarczyć czy to HTMLowy mockup, działająca wersja 0.1 aplikacji zbudowana z Twitter Boostrapem czy nawet prezentacja pokazująca ekran po ekranie co ma robić Twój startup – zrób to nie szukając kogokolwiek innego jako co-foundera.
TL:DR
Z powodu braku satysfakcjonującego rozwiązania w Polskim prawie ryzyko tworzenia startupu w zespole jest na tyle duże że należy rozważyć zostanie solo founderem.
Dodaj komentarz